Wielkie ruchy i przesilenia w światowej gospodarce i polityce, rozwój państw Bliskiego Wschodu, wreszcie gorączkowa aktywność lub przeciwnie – bierność starych, wielkich potęg czynią wybuch wielkiego konfliktu w tym regionie czymś właściwie nieuchronnym – uważa jeden z najbardziej wpływowych analityków i strategów rosyjskich Siergiej Karaganow, zwany "moskiewskim Kissingerem".
Nie przestaje mnie zdumiewać, że w mediach tak mało uwagi poświęca się rosnącemu na naszych oczach z każdym dniem prawdopodobieństwu wybuchu wojny lub serii wojen na Bliskich Wschodzie. Obserwatorzy i analitycy, idąc trop w trop za zachodnimi środkami masowego przekazu, z których zwykli czerpać większość informacji, oceniają kryzys za kryzysem, nie usiłując nawet nakreślić spójnego obrazu. Tymczasem wiele czynników makrogeopolitycznych i makrogeoekonomicznych zdaje się przesądzać o konflikcie, szczególnie fakt, że tak prędko nastąpiło "nowe rozdanie" w dziedzinie wpływów i sił, faworyzujące szczególnie kraje azjatyckie.
Na naszych oczach dokonała się dwojaka rewolucja energetyczna. W latach 90., świętując zwycięstwo nad komunizmem, Zachód przegapił chwilę, w której większość światowych zasobów surowców energetycznych, dotąd znajdujących się pod kontrolą korporacji transnarodowych, stała się własnością państw je wydobywających i koncernów krajowych. W latach 2000 zaś rozwój nowych państw przemysłowych wywindował ceny paliw i surowców – w rezultacie zaś środki napłynęły ogromną falą do krajów zajmujących się wydobyciem, w tym do Rosji. W drugiej połowie lat 2000. tylko kraje OPEC zarabiały około tryliona dolarów rocznie: stanowi to skok o rząd wielkości w stosunku do poprzednich dekad.
Jednocześnie obserwujemy postępujące słabnięcie wszystkich instytucji, zarządzających ładem międzynarodowym – już to politycznym, już to gospodarczym – na poziomie ponadpaństwowym. Spadła ranga ONZ, MFW, słabną kolejne instytucje. G8 stanowi swoistą parodię "rządu światowego", coraz bliżej takiej kondycji jest również G20. Ani BRICS [skrót, oznaczający w analizach makroekonomicznych pięć "tygrysów" lat 2000: Brazylię, Rosję, Indie, Chiny i RPA], ani SOW [Szanghajska Organizacja Współpracy, skupiająca Rosję, Chiny i cztery republiki środkowoazjatyckie: Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan i Tadżykistan] nie kwapią się, by wchodzić w ich buty. Na naszych oczach dokonuje się "renacjonalizacja stosunków międzynarodowych". Inicjatywę przejmują i sprawują nie którakolwiek z instytucji ładu międzynarodowego, nie organizacje pozarządowe, jak przypuszczano jeszcze niedawno – są to po dawnemu samodzielne, suwerenne państwa. Ich możliwości są jednak słabsze niż dawniej za sprawą globalizacji gospodarczej i informacyjnej: nawet kraje autorytarne nie są w stanie zrekompensować utraty tej cząstki władzy.
Równolegle ma miejsce zjawisko trudne do wytłumaczenia na płaszczyźnie racjonalnej: powrót do ideologii na poziomie światowej polityki. Osłabiony i zepchnięty do defensywy w rywalizacji z "nowymi" krajami Zachód nie tylko wrócił do prozelickiego zapału w głoszeniu demokracji, ale wręcz gotów jest to robić zbrojnie. Równolegle postępuje "reideologizacja" na płaszczyźnie religijnej, szczególnie w świecie muzułmańskim, a także w relacjach między kręgiem islamu a innymi kulturami i cywilizacjami.
Tę wizje chaosu umacnia brak sprawnych narzędzi, pozwalających na analizę współczesnego świata. Stare kraje i ich intelektualiści nie mogą lub nie chcą tłumaczyć współczesnych zjawisk; nowe jak na razie tego nie potrafią. Debaty o stanie światowej gospodarki i polityki zwykle obciążone są pustosłowiem, niedopowiedzeniami lub zwykłym kłamstwem. Starczy dodać do tego kryzys systemowy, jaki zgodnie z przewidywaniami dotknął UE, spadek notowań USA po dwóch poważnych porażkach wojskowych i politycznych oraz prestiżową porażkę amerykańskiego modelu gospodarczego – i obraz jest już prawie pełny.
Nieuchronność nowego konfliktu
Jak się wydaje, przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Osobiście przekonany jestem, że wybuchłaby ona już dawno, gdyby nie mistyczny lęk, jaki wywołuje zachowany potencjał jądrowy Rosji i USA oraz mniejsze, lecz również niewiarygodnie groźnie arsenały innych krajów.
Nawet jednak, jeśli ten stan rzeczy nadal wyklucza możliwość wybuchu wojny światowej, to na "szeroko pojętym" Bliskim Wschodzie, w strefie od granicy indo-pakistańskiej po Maghreb, perspektywa konfliktu na dużą skalę lub ich serii nadal rośnie. Konflikty takie wydają się w tej chwili właściwie nieuchronne. Przesłanki do nich stanowią już choćby wyżej wspomniane "makroprzesłanki": równie istotne są jednak wydarzenia na poziomie regionalnym. W Pakistanie, który przegrywa rywalizację gospodarczą z Indiami, na serio obawiają się, że w przypadku kolejnej prowokacji w rodzaju ataku na hotel w Bombaju Delhi będzie zmuszone do odpowiedzi - i nie sposób powiedzieć, co mogłoby uchronić Islamabad od porażki prócz groźby użycia przezeń broni jądrowej.
Iran, zmierzający krok za krokiem ku posiadaniu własnej broni jądrowej, który w ostatnich latach dodatkowo urósł w siłę za sprawą "szyityzacji" i osłabienia Iraku, swego najbliższego sąsiada i konkurenta, niepokoi tradycyjnych sojuszników w sunnickich królestwach Zatoki Perskiej. W Izraelu, bez względu na duży potencjał jądrowy i potężne siły zbrojne coraz częściej dochodzą do głosu nastroje, które można określić jedynie mianem "bliskich panice". "Arabska wiosna" i początek upadku kolejnych nieprzyjacielskich, lecz relatywnie słabych reżimów, z którymi można było się porozumieć, tylko umacnia ten stan, czemu trudno się dziwić, skoro reżimy te po kolei zastępowane są przez rządy mniej stabilne, mniej odporne na postulaty demosu, mówiąc wprost – będące często zakładnikami tłumu. To zaś oznacza bardziej antyizraelskie.
Jak na razie Izrael wstrzymuje się od naniesienia uderzenia w irański arsenał jądrowy, rozumiejąc, że relatywnie niewiele może na tym skorzystać, za to prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu w regionie rośnie wielokrotnie. Iran na przy tym, prócz jądrowych, inne skuteczne narzędzia destabilizacji i tak zapalnego obszaru. Prócz Izraela, do akcji nie kwapi się również Waszyngton, który nie zamierza przed wyborami prezydenckimi zaangażować się w jeszcze jedną wojnę, przegrawszy ostatnio dwie. Izrael można by zapewne wstrzymać, jeśli Teheran zgodziłby się nie przekraczać progu i nie wchodzić w posiadanie broni jądrowej. Świat, dość krótkowzrocznie, nie zaproponował jednak Iranowi żadnych gwarancji w tej sprawie, strasząc go jedynie sankcjami. Tymczasem w samym Iranie coraz wyraźniejszy jest konflikt w łonie samej elity rządzącej – i część polityków gotowa jest sprowokować wojnę, chcąc skonsolidować kraj i nie dopuścić do jego rozpadu. Przed podobnym dylematem stoją również najbardziej ostrożni i umiarkowani spośród Izraelczyków: nietrudno im będzie w którymś momencie dojść do wniosku, że skoro cały region i tak czeka fala wojen i destabilizacji, uderzenie w najgroźniejszego przeciwnika, choćby z myślą o jego czasowym osłabieniu, może i tak stanowić nie najgorsze wyjście z sytuacji.
Tymczasem fundamentalistyczne sunnickie królestwa Zatoki Perskiej, które przez ostatnie dziesięciolecie czerpały niewiarygodne zyski, liczone w petrodolarach, podjęły pierwsze kroki by – co skądinąd całkowicie zrozumiałe – doprowadzić do "przełożenia" swego znaczenia finansowego na wpływy polityczne. Pierwszy kierunek ofensywy wyznacza tradycyjny spór z "laickimi" lub szyickimi państwami Zatoki Perskiej, wśród nich – z Iranem, rosnącym w siłę mimo sankcji i zdolnym do jakościowego zwiększenia swego znaczenia w przypadku uzyskania arsenału jądrowego.
Tymczasem świeckie i sunnickie państwa są niesłychanie podatne na uderzenia ze względu na panującą w nich nierówność społeczną, utrzymywanie się ogromnych mas ludzkich na krawędzi wegetacji, drastyczną, nawet jak na Trzeci Świat, korupcję. Warto odnotować, że do zrywów "arabskiej wiosny" doprowadziły nie tyle osławione "sieci społeczne", których znaczenie w krajach arabskich jest marginalne, lecz katarskie i saudyjskie zaangażowanie i pieniądze, w tym katarska "Al Dżazira".
Twierdzę również, że to sunnickie petrodolary i pragnienie obalenia "świeckiego", bliskiego szyitom i sympatyzującego z Iranem Assada stoi w znacznej mierze za zbrojnym zrywem w Syrii, choć w tym akurat przypadku nie należy lekceważyć wewnętrznych powodów dla tego wybuchu. W całościowym obrazie nie może również zabraknąć Afganistanu, który za sprawą kolejnej przegranej tam przez Zachód wojny stanie się jeszcze bardziej niebezpiecznym niż dotąd "eksporterem destabilizacji". Jedynym rozwiązaniem byłoby nakłonić poszczególne plemiona i klany, żeby zajmowały się sobą nawzajem, nie zaś podejmowały próby "eksportu" i projektowania swoich problemów, nie widzę jednak takiej możliwości. Eksperci NATO, którzy twierdzą, że obserwujemy narodziny demokratycznego i stabilnego Afganistanu, moim zdaniem tworzą miraże. Chiny dystansują się od Azji Środkowej, przede wszystkim obawiając się, by USA nie zostawiły w Afganistanie zbyt wiele możliwej do wykorzystania gdzie indziej broni. Iran zrobi wszystko, by osłabić Zachód – ale też niewiele więcej. Być może liderem nowej polityki w stosunku do Afganistanu stanie się Rosja? Czy jednak chciałaby i czy potrafi?
To pytanie zbliża nas do jeszcze jednej kwestii, przesądzającej o (de)stabilizacji na Bliskim Wschodzie: do pytania o rolę Zachodu. Daleki jestem od tego, by doszukiwać się jego inspiracji w kolejnych "rewolucjach arabskich": nie sposób było to dostrzec ani w Egipcie, ani w Tunezji. Można raczej uznać, że wyniki tamtejszych zrywów "zagospodarowywane" były przez polityków Zachodu, usiłującego zrekompensować swoją słabość geopolityczną. Gdzie indziej jednak Zachodowi rzeczywiście zdarza się odgrywać negatywną rolę, po prostu ze względu na fakt, że poważny kryzys, jakiego doświadcza, zmusza go do poszukiwania taktycznych zwycięstw, odwracających uwagę wyborców i utwierdzających ich w przekonaniu o przewadze. Europejskie elity intelektualne i polityczne jeszcze intensywniej niż dotąd zajmują się "krzewieniem demokracji" (…). Rosyjscy czytelnicy tych wersów mogą w tym momencie przypomnieć sobie, per analogiam, hasło "Więcej socjalizmu!", z którym rozpoczynał swoją pierestrojkę Gorbaczow.
Na szczęście demokracja ma się dobrze niezależnie od kondycji swoich tradycyjnych obrońców. Społeczeństwa i poszczególni ludzie mają szansę na większy zakres wolności niż kiedykolwiek, a to za sprawą otwarcia nowych kanałów informacji – tyle, że postępy demokracji nie pokrywają się, wbrew naszym przyzwyczajeniom, z umacnianiem dotychczasowych "fortec demokracji" – Europy Zachodniej i USA. Owszem, liberalne elity po dawnemu wzdragają się na naruszanie praw człowieka na wielką skalę, jakie dokonuje się w krajach arabskich i Iranie (…) – ale już konflikt w Libii, przy całym, rzeczywistym oburzeniu zbrodniami Kaddafiego, był swego rodzaju "małą, zwycięską wojenką" dla ówczesnego Paryża i Londynu. Zwycięską, lecz na dłuższą metę niosącą porażkę: "zwycięstwo nad Kaddafim", którym tak się szczycono, rychło zostało zapomniane w obliczu kolejnych fal kryzysu gospodarczego. O kraju, który ma się coraz gorzej, targany wojną domową i postępującą destabilizacją, na Zachodzie ostatnio się milczy. Nie inaczej wydaje się być z naciskami na Assada: oczywiście, w grę wchodzi obrona praw człowieka, lecz również tęsknota za "małą, zwycięską wojenką" i chęć osłabienia Syrii, sojuszniczki Iranu. Zachód przez dekady z większym lub mniejszym powodzeniem usiłował być siłą stabilizującą Bliski Wschód: dziś nie ma już po temu narzędzi. (…)
Wracam do przekonania, że region szeroko pojętego Bliskiego Wschodu już dawno przekroczył granicę destabilizacji: gdzie nie spojrzeć, gdzieś trzaskają fundamenty, gdzieś tli się pożar. Indie i Pakistan, Iran o krok od posiadania broni jądrowej, Irak w stanie agonalnym, Syria, Libia, otoczony przez wrogów Izrael, Egipt i Tunezja w stanie zapaści, Libia w stanie rozpadu.
Angażowanie się po którejkolwiek ze stron, jak chcieliby niektórzy politycy rosyjscy jest równie nieodpowiedzialne, co nierozsądne. (…). I tak jesteśmy bliżej, niż byśmy chcieli, granic tego regionu: zarówno Rosja, jak jej najbliżsi sąsiedzi również mogą paść ofiarą rozprzestrzeniającego się chaosu. Czekają nas wieloletnie manewry, "skracanie frontu", raz i drugi przyjdzie zapewne również sięgnąć po groźbę użycia siły, kiedyś przejść do obrony czynnej. Również strategię gospodarczą naszego kraju trzeba zacząć wykuwać, biorąc pod uwagę wysoce prawdopodobną perspektywę dziesięcioleci wojen i konfliktów na naszej południowej flance. Ten konflikt wpłynie nie tylko na kondycję rynku paliw i surowców czy przebieg gazo- i ropociągów – warunkować będzie światową koniunkturę gospodarczą, prowadząc do ograniczenia popytu na wiele towarów i usług. Praktycznie upadnie rynek nieruchomości i usług turystycznych, musimy liczyć się z ogromnym naciskiem migracyjnym, a w ślad za nim – religijnym i terrorystycznym. Destabilizacja Bliskiego Wschodu zmusza nas do radykalnych zmian w polityce wewnętrznej i gospodarczej.
Autor jest przewodniczącym Rady Polityki Zewnętrznej i Obronnej, jednym z najbardziej wpływowych analityków i strategów rosyjskich, nieraz określanym mianem „moskiewskiego Kissingera".
źródło: onet.pl
si vis pacem, para bellum.